Kaukaz i Turcja '1998

(wyprawa zorganizowana przez członków SKPT Gdańsk)


Lodowiec

Lodowiec

Początek sierpnia, jedziemy do Wa-wy nocnym pośpiechem, oczywiście na stojaka w korytarzu. (polskim kolejom dużo brakuje do ich rosyjskiego odpowiednika). Dalej do Terespola i przez granicę do Brześcia. Tu czeka na nas wagon, który zabierze nas do Mineralnych Wód, parę tyś. km. na SE. Bilety już mamy, kupione wcześniej w Kaliningradzie, to idziemy przywitać się z białoruską biedą. Jest naprawdę smutno, szaro, buro, wszystko w stanie powolnego rozkładu. W końcu wsiadamy do naszego pociągu, mamy płackarty, czyli obite skajem twarde, przykrótkie dechy w wagonie bez przedziałów. Trzeba jednak przyznać, że jest czysto i nawet w kiblu porządek. I ruszamy gapiąc się na beznadziejne ruskie krajobrazy. Rosja to kraj opuszczonych domów, walących się betonowych murów, linii energetycznych bez drutów biegnących do nikąd itp. Jedynie w miastach widać życie. Na stacjach można skorzystać z tutejszego fastfuda, czyli babuszek sprzedających wszystko. Od snikersów do gorących kartoszków z kuricą.

W końcu po trzech dniach dojeżdżamy do Mineralnych Wód. Tu przesiadka na autobus i jazda do Nalczika stolicy Kabardyno Bałkarii. Robimy zakupy na bazarze, bo tylko tam można wszystko kupić – świeże pieczywo, wódkę, zarżniętego barana z bagażnika Niwy no i bardzo dobre pomidory, których są niezliczone ilości. Później załatwiamy transport w góry. Razem z dwoma innymi

Elbrus

Elbrus
Polakami (bo o dziwo Polaków tego lata w Kaukazie był dostatek) wynajmujemy Ułaza w wersji bus i pniemy się powolutku w górę baaardzo długich Kaukaskich dolin. Wieczorem dojeżdżamy do posterunku pograniczników w dolinie Bezingi, tu kontrola przepustek, których jeszcze nie mamy, mają przyjechać jutro. Prawdopodobnie przepuściliby nas i bez nich, ale mają inspekcję i wszystko musi być jak w przepisach. Tak więc rozbijamy się pod bazą i czekamy co przyniesie jutro. Cały następny dzień leżymy na łące i gapimy się na góry, dopiero po południu kontrola się zmywa a szef pograniczników zabiera nas do właściwej turbazy gdzie jedzie odwiedzić dziewczynę. Baza w najlepszym rosyjskim stylu: bar, sauna, alejki między domkami z elektrycznym oświetleniem itd. Nie każdy Rosjanin może sobie pozwolić na kwalifikowaną turystykę.

Na szczycie Elbrusa

Na szczycie Elbrusa

Załatwiamy wszystkie formalności, zostawiamy w depozycie część jedzenia i ruszamy w jedną z bocznych dolinek. Widoki i wysokość zapierają dech. Żadne zdjęcie czy film nie oddadzą wrażenia ogromu gór, które otaczają cię ze wszystkich stron. Najpiękniejsze są zestawienia zielonych łąk i wyrastających nad nimi białych, ostrych pików, z których wiatr zwiewa welony śniegu. W końcu nie na darmo Kaukaz nazywają małymi himalajami.

Następne dziesięć dni łazimy po całej dolinie, wspinamy się pod górę (ale zupełnie nie wyczynowo, przez te 10 dni naszego pobyty zginęło tu 3 alpinistów), włóczymy się trochę po najdłuższych w Europie lodowcach i chłoniemy krajobrazy.

Lodowiec

Lodowiec

Po najładniejszej części Kaukazu została nam jeszcze najwyższa, czyli Elbrus. Wracamy do Nalczika przesiadamy się do dalekobieżnego ruskiego "ogórka" i dojeżdżamy pod ten wygasły wulkan. Jeśli ktoś myśli, że Elbrus to dzika niedostępna góra, to niestety bardzo się myli. Sama góra i okolice są wielkim kombinatem turystycznym z domami wczasowymi kolejkami linowymi, parkingami i mnóstwem innego betonowego śmiecia. W naszej grupie, po głosowaniu , wygrywa opcja sportowa i zamiast wjechać kolejką ile się da, to pniemy się powoli pod górę. Na drugi dzień dochodzimy w pobliże jeszcze czynnego schroniska (dwa tyg. po naszym wyjeździe się spaliło) i rozbijamy się na wychodniach skalnych wystających ponad wszystko zakrywający lód. W schronisku turyści z całego świata, przede wszystkim Amerykanie, Francuzi i Japończycy (ważniaki z tlenem w spraju). Następnego dnia wstajemy ze wschodem słońca i atakujemy. Jednak mimo, że bez plecaków i po tygodniowym treningu idzie się bardzo ciężko. 5633 m n.p.m. to jednak sporo, do tego pogoda się zepsuła. Zdobywamy szczyt przy zerowej widoczności i schodzimy totalnie zmęczeni, ale zadowoleni do naszych namiotów. Po Elbrusie zwiedzamy jeszcze jedną Kaukaską dolinkę a potem wsiadamy w pociąg i jedziemy w cieplejsze rejony - do Soczi. Tu po wytargowaniu zniżkowej ceny i wydaniu ostatnich rubil ładujemy się do wodolotu i po poru godzinach jesteśmy w Trabzonie w Turcji.

Nareszcie normalny świat. Turcji jednak znacznie bliżej do Europu niż Rosji. Zwiedzamy miasto, obżeramy się owocami, robimy wycieczkę do

Kapadocja

Kapadocja
ruin Greckiego monastyru w Sumeli i zgodnie z planem wyprawy ruszamy pod Kaczkar (3937 m n.p.m.). Po Kaukazie Góry Pontyjskie nie robią już wrażenia, ale same w sobie są całkiem ciekawe. Mało drzew za to wielkie łąki z pięknymi kwiatami, sadybami pasterskimi i stadami owiec. Zdobywamy Kaczkar z marszu i szybko wracamy do cywilizacji. Teraz niezawodne tureckie autobusy wiozą nas do Kapadocji. To miejsce bardzo znane, ale naprawdę godne swej sławy. Te wszystkie bajkowe formy skalne, wykute domki, podziemne miasta naprawdę robią wrażenie. Poza tym jest to olbrzymi obszar i wszędzie można coś ciekawego odkryć (tylko, że jest strasznie gorąco i nic się nie chce). Po Kapadocji został nam jeszcze tylko Isambuł. W mieście najbardziej zachwyca jego położenie. Jest naprawdę cudowne, domy przyklejone do pagórków wznoszących się nad seledynowymi wodami morza Marmara, Bosforu, Złotego rogu. Statki - autobusy, bazary, no i meczety. Szczerze polecam.

Teraz przed nami już tylko powrót, na zmianę autobusami i pociągami przez Bułgarię, Rumunię, Ukrainę aż w końcu witamy naszą polską zieloną soczystą przyrodę.

Marcin Lach

Więcej fotek z tego wyjazdu znajdziesz tutaj.

POWRÓT WYŻEJ: tutaj możesz wrócić do "Kącika globtrotera" Epimenidesa.

POWRÓT NA STRONĘ GLÓWNĄ: tutaj możesz wrócić na stronę tytułową.

Ostatnia zmiana 2000.02.29