Dolomity 96


Widok na Val Travenanzes W sierpniu 1996 roku za cel naszej dorocznej wyprawy gorskiej wybralismy Dolomity. Stalo sie to glownie za namowa pana Dariusza Tkaczyka, ktory gory te zna jak wlasna kieszen a swoimi barwnymi opowiesciami potrafilby kazdego zachecic do ich zwiedzenia. W wyprawie tej wziely udzial nastepujace osoby: Mariusz Wosik, Kasia Speczik, Andrzej Janowski, Miroslaw Skrzypczak, Mariusz Heimowski, Miroslaw Hoffmann oraz autor. Wszyscy bylismy wowczas jeszcze studentami, a zatem srodki, ktorymi dysponowalismy nie byly zbyt duze. Nalezy zaznaczyc, iz przy dobrej organizacji trzy- czy czterotygodniowy pobyt w Dolomitach kosztuje tylko nieznacznie wiecej niz spedzenie analogicznego okresu w naszych Tatrach.

Przed wyjazdem warto zaopatrzyc sie w dobry przewodnik. Wedlug mnie najlepszym, i jak dotad chyba jedynym dostepnym w jezyku polskim jest przewodnik napisany przez wspomnianego juz Dariusza Tkaczyka "Dolomity". Ze wzgledu na znaczna ilosc opisywanych szlakow i tras zostal on podzielony na dwie czesci: Tom I - "Wschod", oraz Tom II - "Zachod". W czasie pieszych wycieczek w Dolomitach niezbedne oczywiscie sa dobre mapy. Bezwzglednie powinny byc to mapy w skali 1:25000, poniewaz mapy 1:50000, ktore tez sa dostepne, sa malo dokladne. W Polsce mozna kupic mapy Dolomitow firmy Kompass, lecz wedlug mnie znacznie lepsze sa wloskie mapy serii Tabacco, ktore bez problemu mozna nabyc juz na miejscu (cena: ok. 10000 lirow = 20 zl..). Cale Dolomity pokrywa siatka dwudziestu pieciu takich map, ale oczywiscie warto kupic jedynie mapy tych regionow, ktore zamierzamy zwiedzac. Np. podczas naszego trzytygodniowego wyjazdu w zupelnosci wystarczylo kupienie trzech map.

Jako srodek lokomocji w czasie naszej wyprawy sluzyly nam dwa samochody. Najkrotsza (w sensie odleglosci) droga dojazdowa z Polski wiedzie przez przejscie graniczne w Kudowie-Zdroju, a nastepnie: Prage (Czechy), Linz, Salzburg, Lienz (Austria) Tofana di Rozes (3225 mnpm) - widok na Cortine d'Ampezzo oraz Dobiacco (Wlochy) az do Cortiny d'Ampezzo, ktora jest stolica Dolomitow. Ta wlasnie droge dojazdu wybralismy w 1996 roku. Niestety wprowadzone od tego czasu oplaty za autostrady w Czechach oraz Austrii sprawiaja, iz obecnie jest to droga dosc kosztowna, tym bardziej, ze nalezy jeszcze brac pod uwage oplate za przejazd alpejskimi tunelami na autostradach w Austrii (w 1996r. ok. 30zl.). Niemniej jednak jest to droga najkrotsza - jadac z Polski poludniowej mozna wyjezdzajac rano z domu wieczor spedzac juz w Dolomitach. Nieco dluzej trwa podroz z Polski polnocnej. Jadac z Gdanska niemal caly pierwszy dzien spedzilismy na pokonywaniu naszych krajowych bezdrozy i na nocleg zatrzymalismy sie tuz za czeska granica. Za to na drugi dzien czeskie (!!!) i austriackie autostrady pozwolily nam nadrobic stracony czas. Wieczorem dojechalismy do Cortiny i wtedy po raz pierwszy pojawil sie problem noclegu. Poniewaz nie dysponowalismy fortunami, noclegi w licznych hotelach czy pensjonatach nie wchodzily oczywiscie w gre. Ceny campingow rowniez podzialaly jak zimny prysznic. Za jedna osobe na najtanszym campingu jaki udalo nam sie znalezc zadano 16000 lirow (32 zl.) za dobe plus oplaty za samochody i namioty. Nalezy tu jednak zaznaczyc, iz Cortina jest stolica Dolomitow (cos jak nasze Zakopane) i przez to tak droga. W mniejszych miejscowosciach mozna czasem znalezc campingi po bardziej przystepnych cenach, nigdy jednak nie ponizej 10000 lirow/osobe (za to juz z samochodem i namiotami). Pozostalo nam wiec jedynie biwakowanie "na dziko". Jest ono praktycznie na calym obszarze Dolomitow zakazane, co szczegolnie nalezy respektowac podczas przebywania na terenie licznych parkow narodowych. Tre Cime di Lavaredo Czasem jednak nie da sie uniknac takiej koniecznosci. Nalezy jednak wtedy wybierac miejsca "schowane", nie rzucajace sie w oczy z daleka. Namioty nalezy rozbijac o zmierzchu a zwijac o swicie i bezwzglednie nie wolno uzywac otwartego ognia - wylacznie kuchenek gazowych. Nalezy takze pamietac o tym, aby nie zostawic po sobie zadnego sladu, tzn. wszelkie smieci zabrac ze soba i wyrzucic do kosza. Przestrzegajac tych zasad mozemy liczyc na tolerancje wladz parkowych i wlascicieli schronisk.

W poszukiwaniu pierwszego noclegu wyjechalismy z Cortiny w strone miejscowosci Pieve di Cadore i juz po zapadnieciu ciemnosci na biwak wybralismy maly placyk polozony pomiedzy glowna droga a lasem w miejscowosci San Vito di Cadore. Jakiez bylo nasze zdumienie rano, gdy okazalo sie iz jest to placyk przed kosciolem polozonym niemal w centrum tej miejscowosci. Na szczescie wstalismy przed szosta i szybciutko zwinelismy namioty, tak, ze nikt nawet nie zauwazyl naszego noclegu. Jako cel pierwszej pieszej wycieczki wybralismy Tre Cime di Lavaredo polozone w grupie Dolomiti di Sesto, ktore to szczyty sa niejako symbolem calych Dolomitow (tak jak za symbol Tatr mozna uznac Giewont). Szosa prowadzi praktycznie do podnoza tych kolosow (szczyt najwyzszego osiaga 2999 m. npm.), ale niestety jest platna (ok. 50zl. za samochod osobowy). Konczy sie ona przy schronisku Auronzo (2320), skad spacerkiem mozna przejsc do schroniska Tre Cime aby podziwiac przepiekne widoki. Po krotkim odpoczynku mozna spokojnie tego samego dnia wrocic do domu. Jest to typowa trasa dla japonskich wycieczek z mnostwem sprzetu wideo-fotograficznego. My jednak postanowilismy oszczedzic kilka lirow i podejsc do schroniska Tre Cime zupelnie inna droga. Zeszlismy na poczatek dolina Val de Rinbianco z poczatku bardzo rozlegla i porosnieta kosowka, pozniej zwezajaca sie do niebezpiecznie czasem waskiej sciezki na stromym stoku do miejsca jej polaczenia z dolina Val Rinbon. Z powodu zmeczenia dwudniowa jazda samochodem i cieWschod slonca w Dolomitach zarem plecakow, do ktorego jeszcze nie przywyklismy postanowilismy tam zabiwakowac. Swieza i zimna woda z potokow doskonale nas orzezwila, a niedaleko nas na nocleg rozlozylo sie takze kilku Czechow. Przed zmierzchem troche pokropilo, co czesto sie zdarza w tych gorach, ale na drugi dzien wychylajac glowy z namiotow ujrzelismy piekne, bezchmurne niebo. Dolina Val Rinbon podeszlismy okolo 900m do schroniska Tre Cime. Dla w miare sprawnego piechura jest to latwe zadanie, lecz nasz podziw wzbudzilo dwoch Anglikow, ktorzy ta waska czasami sciezke gorska pokonywali na rowerach.

Dolomity sa w zasadzie gorami dla kazdego. Jest tutaj mnostwo latwych i przepieknych szlakow dla zwyklych turystow, ktorzy po prostu lubia szwendac sie po gorach jak i wiele ubezpieczonych tras wspinaczkowych (tzw. Via Ferrata, czyli: zelazna droga) dla amatorow mocniejszych wrazen. Ubezpieczenia te polegaja na zainstalowaniu stalowej liny w trudnych miejscach lub wrecz czesto na calej trasie oraz metalowych klamer i drabin ulatwiajacych wspinaczke w najtrudniejszych momentach. Lina stalowa sluzy glownie do asekuracji poprzez przypiecie sie do niej przy pomocy specjalnego zestawy karabinkow z plytka hamujaca (do nabycia w kazdym duzym sklepie sportowym). Oczywiscie wspinacz musi byc ubrany w uprzaz oraz (zalecane, aczkolwiek niekonieczne) pas piersiowy. Niezbedny jest takze kask, poniewaz na wielu trasach mozna dostac w glowe kamieniem straconym przez wspinaczy bedacych wyzej. Potrzeba wykorzystania takiego sprzetu istnieje jednak tylko na trudniejszych drogach. Sasso di Sesto, widok na Monte Paterno Jezeli chodzi o trudnosci to czesto sa one znaczne. Dariusz Tkaczyk w swoim przewodniku podaje proponuje szesciostopniowa skale trudnosci poczynajac od "bez trudnosci" a konczac na "wyjatkowo trudno". Dla przykladu najtrudniejsze odcinki Orlej Perci w Tatrach mozna ocenic wedlug tej skali jako "dosyc trudno" (trzeci stopien trudnosci). Jednak drogi wyjatkowo trudne sa spotykane bardzo rzadko, a w duzej czesci pozostale drogi dostepne sa dla kazdego turysty z zacieciem sportowym.

Niedaleko schroniska Tre Cime, przy ktorym zatrzymalismy sie na krotki odpoczynek znajduje sie szczyt Torre di Toblin, na ktorego wierzcholek prowadzi ponad dwustumetrowa ferrata zwana Droga Drabin. Wlasnie ja obralismy jako nasza pierwsza "treningowa" droge. Jako, ze czesc z nas byla zbyt zmeczona i postanowila poczekac przy schronisku moglismy pozostawic ciezkie plecaki i pojsc na ferrate na lekko. Wiedzie ona poprzez polki i trawersy do systemu drabin zainstalowanego w kominie, ktory poprzez scianke w koncowej czesci wyprowadza nas na sam szczyt. Miejscami trzeba poruszac sie w duzej ekspozycji, co dla osob z tym nieobytych moze byc zrodlem wielu emocji. Szczyt z dolu wydaje sie byc nieosiagalny, ale ferrata ta jest oceniana na "trudno" (czwarty stopien). Cala wspinaczka trwa niecala godzine, a ze szczytu mozemy podziwiac piekna okolice schroniska. W dol prowadzi latwiejsza droga, na ktorej nie trzeba juz (choc mozna) uzywac asekuracji. Po zejsciu z powrotem Torre di Toblin do schroniska wrocilismy do samochodow juz opisanym "japonskim" szlakiem i skierowalismy sie ku naszemu nastepnemu celowi: na przelecz Paso Falzarego. Niestety pogoda popsula sie i przez caly dzien siedzielismy w barze lub w samochodach czekajac na poprawe. Drugiego dnia bylo juz nieco lepiej, ale nadal siapil niemily kapusniaczek. Mimo to postanowilismy wybrac sie na szczyt Lagazuoi Piccolo (2752), oczywiscie pieszo, a nie kursujaca nan co pol godziny kolejka. Atrakcja tego wejscia mial byc fakt, iz duza czesc drogi podejsciowej prowadzi galeria lub tez raczej tunelem wykutym w skale przez wloskie wojska podczas walk prowadzonych z Austriakami podczas I Wojny Swiatowej. Tunel ten wydrazono, aby wysadzic w powietrze caly szczyt, z ktorego Austriacy doskonale kontrolowali polozona ponizej przelecz. Po nuzacym podejsciu piargami i wejsciu wsrod skaly nalezy uwazac, aby nie przeoczyc niskiego wejscia do tego tunelu, co nam sie przydarzylo. Nieswiadomi niczego podazylismy dalej sciezka wiodaca waskimi skalnymi polkami wsrod starych umocnien z czasow wojny. Nawet znalezlismy na jej koncu jakis tunel, ale po kilkudziesieciu metrach stal sie on niemozliwy do przejscia i musielismy sie wycofac. Dopiero, gdy sposrod chmur wychynal nad naszymi glowami wagonik kolejki zorientowalismy sie gdzie jestesmy. Wracajac po wlasnych sladach juz bez trudu znalezlismy otwor wlasciwego tunelu, ktorym wyszlismy na sam szczyt (bardzo przydatne byly nasze czolowki, poniewaz oprocz rzadkich okien w scianach tunel nie jest oswietlony). Podczas powrotu padla propozycja, aby zanocowac w biwaku Bivacco della Chiesa. Biwaki takie sa to metalowe kapsuly lub male domki pasterskie polozone wysoko w gorach, w ktorych mozna przenocowac. Z reguly sa tam metalowe prycze i koce, problemem jest natomiast brak wody w poblizy wielu z nich. Tofana di Rozes (3225 mnpm) - na szczycie Padajacy deszcz i nieprzenikniona mgla zniechecily jednak czesc osob do poszukiwania biwaku i zeszly one, aby przenocowac w samochodach (namioty przemoczylismy poprzedniej nocy). Tym, ktorzy zdecydowali sie szukac biwaku sprzyjalo szczescie i spedzili oni noc na wysokosci 2652m npm. Nastepnego dnia z powodu braku oznak poprawy pogody wszyscy postanowili wybrac sie na wycieczke do oddalonej o 150km. na poludnie Wenecji. Spedzilismy tam trzy dni zwiedzajac miasto i wygrzewajac sie na plazy.

Po powrocie w gory okazalo sie, ze tutaj takze pogoda znacznie sie poprawila. Swiecilo slonce, a temperatury dochodzily czasem do trzydziestu stopni. Tym razem za cel obralismy sobie doskonale widoczna z Cortiny Grupe Tofan. Jako baze wypadowa obralismy sobie schronisko A. Dibona, do ktorego da sie dojechac samochodem, aczkolwiek wymagalo to opuszczenia pojazdow przez wszystkich oprocz kierowcow. Jako pierwszy szczyt w tej grypie wybralismy Tofane di Rozes (3225). Mozna go zdobyc w dwojaki sposob: albo droga normalna przez zniszczone schronisko Cantore lub tez ferrata G. Lipella, trudna ale bardzo piekna i ciekawa droga wspinaczkowa. Z naszej wyprawy tylko dwie osoby wybraly droge normalna (ktora jest tez droga zejsciowa w przypadku wejscia na szczyt ferrata). Ferrata G. Lipella w pierwszej czesci prowadzi systemem polek skalnych naturalnie wyzlobionych przez wiatr i wode. Wraz ze zdobywaniem wysokosci ekspozycja staje sie coraz wieksza a polki jakby sie kurcza, Tofana di Mezzo i Tofana di Dentro z Tofana di Rozes lecz na szczescie ubezpieczenia towarzysza nam niemal caly czas. W drugiej czesci droga biegnie przez naturalnie uformowany w skale gigantycznych rozmiarow "amfiteatr". Widoki, jaki z amfiteatru rozposcieraja sie na doline Val Travenanzes i pobliska gran Fanes po prostu zapieraja dech w piersiach. Po wyjsciu z amfiteatru pozostaje jeszcze dwiescie metrow podejscia do szczytu droga normalna. Podczas zejscia nalezy uwazac na znaki szlaku, poniewaz w przypadku gdy nie podchodzilo sie ta sama droga mozna ja latwo zgubic, co czesci z nas sie przydarzylo. Trudny charakter wspinaczki, pokonywana roznica wzniesien (prawie 1200m) oraz wysokosc, na ktorej trzeba sie wspinac sprawily, iz niektorym ta droga dala sie niezle we znaki. Nie zrazeni jednak zmeczeniem na dzien nastepny zaplanowalismy jeszcze bardziej ambitne przedsiewziecie. Postanowilismy za jednym zamachem zdobyc dwa pozostale w grupie trzytysieczniki: Tofane Di Mezzo (3244) oraz Tofane di Dentro (3238). Zeby bylo weselej jako droge wejsciowa wybralismy system polaczonych ze soba trudnych i bardzo trudnych ferrat: Via Ferrata Punta Anna, Via Ferrata G. Olivieri, Via Ferrata Tofana di Mezzo oraz Via Ferrata Tofana di Dentro. Cala trase wyliczylismy wedlug przewodnika na 8-9 godzin. Na nocleg wybralismy biwak Baracca degli Alpini znajdujacy sie na drodze zejsciowej z Tofany di Dentro. Nazajutrz okazalo sie jak przydaje sie ranne wstawanie. Po podejsciu do schroniska Pomedes, zalozeniu na siebie calego sprzetu i wejsciu w sciane pierwszej ferraty okazalo sie, iz jest ona wprost oblegana przez turystow. Przed nami na te trase weszlo tylko kilka zespolow, ale ponizej widzielismy ludzi tloczacych sie na waskich poleczkach i tworzace sie "zatory" na ksztalt tych na szczycie Giewontu w godzinach najwiekszego ruchu. Tofana di Mezzo - przejscie na Tofane di Dentro Ferrata rzeczywiscie byla bardzo trudna i niektore momenty mozna by wycenic na dobre IV+ w skali wspinaczkowej. Po przekroczeniu wierzcholka Punta Anna (2731) i wejsciu na ferrate G. Olivieri z poczatku myslelismy, iz ktos sie pomylil w jej wycenie. Byla trudna, ale nie tak bardzo. Dopiero w jej koncowej czesci zmienilismy zdanie. Wyprowadza ona poprzez strome plyty na trawers, ktory jest atrakcja calej trasy. Kiedy idac jako pierwszy wyszedlem na jego krawedz to nie moglem uwierzyc, iz tedy biegnie szlak. Pomimo obecnosci stalowej liny, ktora przecinala sciane cofnalem sie nieco aby sprawdzic czy czegos nie pomylilismy. Ale nie. Trzeba przetrawersowac pionowa sciane z waziutka rysa, w ktora mozna wepchnac jedynie czubki butow majac pod nogami kilkaset (!!!) metrow powietrza do piargow lezacych w dole. Emocje zwiazane z pokonaniem tej przeszkody oraz ogolne zmeczenie sprawily, iz jedynie trzy osoby postanowily kontynuowac wycieczke. Reszta zeszla przez schronisko Giussani do bazy wypadowej. Po pokonaniu trawersu dalsze podejscie do szczytu Tofany di Mezzo bylo juz dla nas niezbyt ciekawym i wrecz nuzacym doswiadczeniem. Po "zaliczeniu" szczytu zeszlismy do znajdujacej sie nieco nizej gornej stacji kolejki linowej aby uzupelnic zapasy wody, ale okazalo sie, iz pol godziny temu zjechal na dol ostatni wagonik. Na nieszczescie zabrala sie nim cala obsluga stacji i wszystkie pomieszczenia gospodarcze byly pozamykane. Ucieszyl nas jednak widok dwoch pietrowych pryczy z kocami zostawionych jakby dla takich "spoznialskich" jak my. Postanowilismy nie kontynuowac wycieczki wedlug planu, ale tu przenocowac. Z braku wody musielismy na kolacje topic snieg, ktorego na zewnatrz na szczescie nie brakowalo. W spokojnym snie na wysokosci 3200 przeszkadzala nam jedynie radiostacja poszczekujaca co jakis czas cos po wlosku, ale z czasem nauczylismy sie ja ignorowac. Na drugi dzien pobudke zarzadzilismy na godzine przed przyjazdem pierwszej kolejki. Podczas topienia sniegu na herbate skonczyl sie nam gaz, tak wiec zadowolic musielismy sie letnia lura. Posprzatalismy jeszcze po Trawers na via ferrata G. Olivierri sobie i opuscilismy stacje zanim jeszcze pierwsi turysci wylegli z kolejki na taras. Krotka, jednogodzinna ferratka laczaca Tofane di Mezzo i Tofane di Dentro byla dla nas wspaniala rozgrzewka tego chlodnego poranka. Ze zdobytego szczytu moglismy podziwiac panorame niemal calych Dolomitow a nawet odleglych Alp. W drodze zejsciowej minelismy schron, w ktorym wczesniej zamierzalismy nocowac. Okazal sie on przytulnym biwakiem z szescioma pryczami, mnostwem naczyn i co najwazniejsze pojemnikiem na wode, ktora gromadzila sie splywajac z pobliskich skal. W czasie zejscia moglismy takze obserwowac paralotniarzy, ktorzy korzystajac ze wspanialej pogody szybowali w powietrzu miedzy szczytami i w dol - w kierunku Cortiny. Po powrocie do bazy i krotkiej naradzie postanowilismy pojechac nieco bardziej na zachod i zdobyc najwyzszy szczyt Dolomitow - Marmolade (3343).

Podroz z Cortiny do Canazei wiedzie przez dwie wysoko polozone przelecze i przez to zajela nam prawie caly dzien. W Canazei spotkalismy przyjaciol, ktorzy jeszcze z nami wyjezdzali z Polski, jednak pozniej nasze drogi sie rozeszly, poniewaz ich cele byly nieco inne - wielkoscianowa wspinaczka sportowa. Spotkanie nastapilo na srodku szosy podczas mijania sie w przeciwnych kierunkach. Przez to o maly wlos nie doszlo do karambolu, bowiem odruchowo zatrzymalismy samochody co z trudem udalo sie jadacym za nami. Spotkanie to okazalo sie dla nas calkiem fortunne, poniewaz nasi znajomi zalatwili nam kwatere prywatna (gdzie zreszta sami nocowali) za jedyne 5000 lirow od osoby (10zl.). Wprawdzie nie bylo w niej cieplej wody, ale i tak po prawie dwoch tygodniach spania w namiotach i kapieli w strumieniach wydawala sie prawie palacem. Postanowilismy pozostac tam przez piec dni. Oczywiscie trzeba bylo uczcic spotkanie, wiec pospieszylismy do supermarketu po odpowiednie ku temu artykuly. Tu nalezy wspomniec, iz we Wloszech obowiazuje siesta i w godzinach 12-15 wszystkie sklepy, bary, kioski, itp. sa pozamykane na cztery spusty. Za to po otwarciu sklepy czynne sa czesto nawet do 21, a w barach mozna balowac jeszcze grubo po polnocy. Jezeli chodzi o zaopatrzenie to warto korzystac z jak najwiekszych supermarketow, sa one bowiem najtansze. Ceny we Wloszech sa z reguly wyzsze niz w Polsce (pieczywo jest bardo drogie, nalezy go zabrac jak najwiecej z kraju), aczkolwiek bywaja wyjatki, np. wloski makaron jest duzo tanszy i o wiele lepszy. Duzo tansze sa takze alkohole. Markowe trunki w stylu whisky, ginu czy koniakow sa o 50% tansze niz u nas, a gdy trafi sie okazja to nawet jeszcze bardziej. Wysmienite wina obiadowe sprzedawane sa w kartonikach lub nawet w pieciolitrowych butelkach i kosztuja tyle, ile u nas soki owocowe. Udalo sie nam kupic taka pieciolitrowa butle za niecale 10000 lirow. Tylko piwo jest w cenie zblizonej do polskiego. Na szczycie Punta Anna (2731 mnpm) Mozna wprawdzie kupic tansze piwa nieznanych marek, ale sa to z reguly marne "sikacze". Wracajac do naszego spotkania, to swietowanie przebieglo we wspanialej atmosferze i tylko na drugi dzien jakos nikomu nie chcialo sie ruszyc z wyrka. Postanowilismy odpuscic sobie zdobywanie najwiekszego szczytu Dolomitow na kacu i wymyslilismy nieco inna wycieczke. Pojechalismy na przelecz Paso Pordoi (2239), skad zaatakowalismy podobno najlatwiejszy z trzytysiecznikow w Dolomitach - Piz Boe (3152). Niestety pierwsze szescset metrow podejscia wiedzie ogromnymi piargami spadajacymi ze stokow masywu Sella, w ktorym ten szczyt jest polozony. Naprawde odradzam wszystkim wybierajacym sie w Dolomity planowania podejsc przez piargi. Trzeba miec prawie masochistyczne zaciecie, aby nie zrezygnowac w momencie gdy po dwoch postawionych krokach w gore zjezdza sie o jeden w dol. Na szczescie na koncu tego podejscia czekalo na nas schronisko i cale szczescie, bo akurat zaczelo kropic. Po krotki odpoczynku wyruszylismy w druga czesc trasy. Faktycznie od tego miejsca nie napotkalismy na zadne trudnosci oprocz krotkiego gradobicia na samym szczycie Piz Boe. Gdy wreszcie przestalo walic i chmury nieco sie podniosly ujrzelismy dookola niesamowity widok. Otoz prawie w calym masywie Selli nie rosna zadne rosliny. Jednolity, skalny krajobraz nieodparcie wywoluje mysl, iz znajdujemy sie na Ksiezycu. I tylko ludzie bez skafandrow tu nie pasuja. W czasie drogi powrotnej odkrylismy, iz znienawidzone przez nas w czasie podejscia piargi swietnie nadaja sie do zejscia. Szescsetmetrowa roznice wzniesien, ktora w podejsciu zabrala nam ponad dwie godziny, pokonalismy zjazdami na butach w pietnascie minut. Via ferrata F. Berti Majac dobre buty (wazne, kamienie czasem sa bardzo ostre!) mozna na piargach nawet latem pocwiczyc zjazdy narciarskie. Rozwijane przez nas predkosci byly tak duze, ze czasem ruszala razem z jadacym mala kamienna lawinka i trzeba bylo szybko hamowac lub uciekac w bok. Przednia zabawa. Nasze nastroje jeszcze bardziej poprawily pozostale po nocnej imprezie trunki, ktorymi raczylismy sie po powrocie. Na nastepny dzien zaplanowalismy atak na Marmolade.

Miejscem, z ktorego wiekszosc turystow wychodzi na ten szczyt jest jezioro Lago di Fedaia powstale pomiedzy dwoma zaporami na szczycie przeleczy Paso di Fedaia. Jezioro to jest zasilane wodami z topniejacego lodowca Marmolady, ktory jest tez najwiekszym lodowcem w Dolomitach. Wiekszosc turystow korzysta tutaj z kolejki, ktora kursuje do stop lodowca, na wysokosc 2626 metrow. Mozna tam oczywiscie podejsc szlakiem, lecz wycieczka taka nie jest zbyt ciekawa. U stop lodowca, gdzie znajduje sie schronisko Pian dei Fiacconi rozchodza sie dwa mozliwe warianty podejscia. Pierwszy z nich wiedzie bezposrednio lodowcem, jednak do jego pokonania niezbedne sa raki, czekany, liny i mnostwo innego sprzetu ktorym nie dysponowalismy. Dlatego tez wybralismy wariant drugi. Trawersuje on szczyt u podnoza lodowca, a nastepnie jego zachodnim ramieniem wyprowadza na przelecz Forcella della Marmolada (2896). Wielu wrazen przysporzylo nam przejscie odgalezienia lodowca, na ktorym trzeba bylo obchodzic liczne szczeliny, a buty slizgaly sie na zmrozonym sniegu. Do przeleczy mozna w dojsc bez zadnego sprzetu, ale dalej zaczyna sie juz ferrata i musielismy przywdziac uprzeze i kaski. Ferrata jest dosc trudna w wejsciu i chyba jeszcze trudniejsza w zejsciu. Pokonuje niemal pionowe plyty i bardzo powietrzne granie wyprowadzajac w koncu na sniezne pola Nocleg w tartaku pod samym szczytem. W schronisku na szczycie (3343) mozna dowiedziec sie wielu ciekawych rzeczy o slynnych Polakach, ktorzy go zdobyli. Byl tu papiez Jan Pawel II, a jeszcze wczesniej wspinal sie na kilometrowej wysokosci poludniowej scianie Marmolady najwiekszy polski alpinista - Jerzy Kukuczka. Niestety pogoda popsula nam cala radosc ze zdobycia szczytu. Nisko zalegajace chmury skutecznie uniemozliwily podziwianie widokow i tylko przez moment udalo nam sie ujrzec powierzchnie lezacego w dole jeziora od ktorego wyruszylismy. W czasie zejscia zostalismy dodatkowo "ostrzelani" spadajacymi z gory kamieniami, z ktorymi kontakt byl raczej bolesny. Z powodu kiepskiej pogody nastepny dzien przeznaczylismy na odpoczynek i zwiedzanie barwnych miasteczek w dolinie Val di Fassa.

Jak wiadomo, czas plynie najszybciej podczas dobrej zabawy i nawet sie nie obejrzelismy jak zaplanowane trzy tygodnie wyprawy mialy sie ku koncowi. Na ostatnia wycieczke wybralismy bardzo trudna ferrate na polnocno-wschodniej scianie Marmolady, a raczej najnizszego z jej trzech wierzcholkow: Punta Serauta. Mial to byc "mocny akcent" na zakonczenie i trafilismy w dziesiatke. U stop tej osiemsetmetrowej sciany stanelismy w pelnym sloncu, a widoki dookola byly naprawde urzekajace. Od samego poczatku ubezpieczen musielismy wspinac sie przez system plyt skalnych, z ktorych niektore nie dawaly zadnych uchwytow czy stopni. Pozostawalo jedynie ostrozne pokonywanie ich na tarcie, co czesto znacznie ulatwialo obuwie o odpowiedniej podeszwie. Wraz ze zdobywaniem wysokosci wijaca sie w dole wstazka drogi stawala sie coraz wezsza, a wylaniajacy sie coraz szerszy krajobraz pozwalal na podziwianie szczytow odleglych nawet o kilkadziesiat kilometrow. Po trzech godzinach Forcella Lavaredo wspinaczka wyprowadzila nas prawie pod sam wierzcholek, gdzie z zalem stwierdzilismy, iz jest on niestety niedostepny bez dodatkowego sprzetu. Glowna linia ubezpieczen omija go i trzeba by zaryzykowac dosc trudna wspinaczke "na zywca". Zdecydowalismy z niej zrezygnowac i podazylismy dalej. Po wyjsciu na glowna gran masywu Punta Serauta ujrzelismy schronisko ku ktoremu zmierzalismy. Wydawalo sie ono byc o pol godziny marszu. Nic bardziej blednego. Pokonanie grani biegnacej na wysokosci prawie trzech tysiecy metrow zajelo nam tyle samo czasu co wspinaczka w pierwszej czesci trasy. Gran miejscami bardzo waska zmuszala czesto do schodzenia w dol i trawersowania trudniejszych odcinkow, a powcinane w nia uskoki tez nie ulatwialy zycia. W sumie przejscie calej trasy zajelo nam szesc godzin, co dokladnie odpowiadalo zapowiedziom na tablicy u podnoza gory. Trudnosci, z ktorymi sie spotkalismy tak oswoily nas z niebezpieczenstwem, iz krotkie ubezpieczone fragmenty trasy zejsciowej pokonalismy juz bez zadnych osobistych zabezpieczen. Dzien ten byl dla nas naprawde godnym zakonczeniem calej wyprawy. W Dolomitach pozostalismy jeszcze jeden dzien, ktory spedzilismy na upychaniu rzeczy i sprzetu w samochody, po czym z postanowieniem powrotu opuscilismy te wspaniale gory.

Wschod slonca w Alpach Wrocilismy, a jakze, niespelna po roku - w lipcu 1997 roku. Tym razem jednak Dolomity byly tylko przystankiem, terenem treningowym, przed wyjazdem w Alpy. Z powodu wspomnianych juz na poczatku oplat za czeskie i austriackie autostrady tym razem wybralismy trase dojazdu przez Niemcy. Mimo iz jest ona dluzsza od naszej zeszlorocznej trasy mozna ja pokonac (podrozujac z Polski polnocnej) w krotszym czasie. Nie unikniemy jednak wykupienia znaczka na autostrady austriackie. Sa one dostepne na jeden lub dwa tygodnie, dwa miesiace lub caly rok, zatem mozna dopasowac oplate do planowanego terminu powrotu. Jak juz wspomnialem za drugim razem w Dolomitach zatrzymalismy sie glownie w celu wyszlifowania kondycji przed wyjazdem w Alpy. Posluzyly ku temu trzy trasy. Jako pierwszy pokonalismy trzydniowy trawers masywu Sorapiss. Jest on doskonale ulozony, poniewaz na koniec kazdego dnia mielismy mozliwosc przenocowania w ustawionych w gorach kapsulach biwakowych (odpadlo noszenie namiotow!). Jedynie brak wody w poblizu noclegow stanowil powazny problem. Pozostale dwie trasy znajdowaly sie w masywie Pala, w ktorym przewyzszenia pomiedzy punktem wyjscia a punktem docelowym dochodza czasem do 2000 metrow (!!!).

W Alpach Na koniec chcialbym jeszcze raz goraco polecic odwiedzenie tych pieknych gor, ktore zaskakuja na kazdym kroku. Mozna tu wyjsc na spacer sciezka wsrod jodel i swierkow, zupelnie jak na "sciezce pod reglami" lub wspinac sie trudnymi wielkoscianowymi drogami bez obawy o zycie (przy zastosowaniu wspomnianych zabezpieczen). Dolomity sa ogromne i z pewnoscia kazdy znajdzie w nich cos dla siebie. A jezeli (lub raczej: kiedy) juz tam bedziecie, pamietajcie, iz jestescie tam goscmi. Polscy turysci sa zawsze mile widziani i niech tak pozostanie.


Tomasz Slominski


POWROT WYZEJ: tutaj mozesz wrocic do "Kacika globtrotera" Epimenidesa.

POWROT NA STRONE GLOWNA: tutaj mozesz wrocic na strone tytulowa.

Ostatnia zmiana 1996.09.21